Literacka Kanapa: Wioletta Leśków-Cyrulik
Fot. Pozytyw. Edyta Kurłowicz |
W przedświątecznym zabieganiu i pośpiechu, który tak naprawdę zawsze prowadzi donikąd, zapraszam na chwilę zatrzymania i odpoczynku przy ciepłej rozmowie z Wiolettą Leśków-Cyrulik, autorką książki "Sezon zamkniętych serc", wydanej nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka w 2016 roku.
"(...)Bez miejsca i czasu na spotkanie z własnymi myślami żyje się naprawdę trudno." Wioletta Leśków-Cyrulik
Napisałaś „Sezon zamkniętych serc” jakby na przekór całej sytuacji, która unieruchomiła Cię w domu i dała czas na przewartościowanie swojego życia i postawienie sobie pytania, czy rzeczywiście zmierza ono tam, gdzie chciałabyś się znaleźć.
Wioletta Leśków-Cyrulik: Na początku chciałam Ci bardzo podziękować za zaproszenie na Twoją literacką kanapę. To dla mnie niezwykła przyjemność i zaszczyt, ponieważ gościsz u siebie wiele fantastycznych pisarek. Zresztą sama taką właśnie pisarką jesteś. Dziękuję!
A jeśli chodzi o Twoje pytanie, tak naprawdę ostatnią kropkę w „Sezonie” postawiłam na chwilę przed tym, jak sytuacja, czyli po prostu ciąża, unieruchomiła mnie w domu, to jest połowie 2012 roku. Choć pisałam go od końca 2009, a jeszcze wcześniej przez dwa lata nosiłam gotową historię w głowie. Ale faktycznie, gdyby nie owa wymuszona zmiana trybu funkcjonowania, pewnie nigdy nie doszłoby do publikacji kilku zapisanych dość nieczytelnie zeszytów formatu A4 – z braku czasu i tak naprawdę motywacji. Podczas pisania chodziło mi o znalezienie sobie takiej zupełnie prywatnej przestrzeni, do której nikt nie miałby dostępu. Było to spowodowane natłokiem obowiązków i potrzebą zmiany. Intensywna praca wśród ludzi i rodzina to źródło satysfakcji, jednak bez miejsca i czasu na spotkanie z własnymi myślami żyje się naprawdę trudno. Potrzebowałam tego jak powietrza. Na tym etapie nie zastanawiałam się, gdzie chciałabym się znaleźć. Aby nie wypalić się do cna, musiałam po prostu zacząć robić coś wyłącznie dla siebie, oddalić się od rzeczywistości, która po tak wielu latach naprawdę mnie swoją intensywnością przytłaczała. Pewnego wieczoru, leżąc w łóżku, sięgnęłam po długopis i taki stary, w połowie zapisany blok listowy, który dostałam na jednym ze szkoleń Fundacji „Cała Polska czyta dzieciom”, z notatkami na temat mojej pracy fundacyjnej, imprez związanych z promocją czytania dzieciom, z jakimiś namalowanymi na całą stronę punktami przyznawanymi drużynom podczas jednej z imprez, chodziło chyba o odgadnięcie wartości obecnych w przedstawionych graficznie baśniach. I pomiędzy te zapiski, pomiędzy te sprawy zaczęłam wciskać tekst „Sezonu”, dosłownie. Dziś myślę, że była to chyba podświadoma próba umiejscowienia w życiu czegoś naprawdę własnego, nie szkolnego, nie fundacyjnego, nie rodzinnego, choć przecież w każdej z tych sfer funkcjonowałam ja, nie ktoś inny. I to być może stanowi początek, nie do końca uświadamianego procesu przewartościowania życia, próba częściowej zmiany jego biegu, bo chyba o to właśnie pytasz, Moniko. Prawdopodobnie udana próba, choć nie wiadomo, czy trwała.
Twoja książka jest szczera. Jest przesycona ludzkimi uczuciami, nieprzerysowanymi, nieprzesłodzonymi. I chyba właśnie dlatego czyta się ją z taką zachłannością, chcąc więcej takiej literatury.
Wioletta Leśków- Cyrulik: Dziękuję, bo Twoją opinię traktuję jako duży komplement. Z wyrażaniem uczuć jest tak, że nie każdy potrafi to robić w sposób swobodny, niektórzy, choć ich uczucia są głębokie i autentyczne, kiedy próbują je okazać – gestem lub słowem – osiągają efekt sztuczności. Albo przynajmniej tak im się wydaje. Ja przez całe życie mam wrażenie, że właśnie do takich ludzi należę. Jakkolwiek intensywnie coś przeżywam, kiedy przychodzi mi to wyrazić, pojawia się wrażenie braku autentyzmu z mojej strony, uczucie zażenowania, a ono z kolei rodzi dystans, który nie sprzyja powstaniu owej przysłowiowej chemii. Pisanie o uczuciach bohaterów literackich w takiej sytuacji nie należy do spraw łatwych. Ale może to dobrze, bo dzięki temu udało mi się uniknąć owego przerysowania, o którym wspominasz. Być może właśnie dlatego mówisz, że jest to książka szczera. Masz rację, jako jej autorka mogę Ci odpowiedzieć – tak, „Sezon zamkniętych serc” to powieść szczera. W tym sensie, że jej bohaterowie, choć fikcyjni, zostali, pewnie nie do końca świadomie, obdarzeni moimi własnymi emocjami. Każdy z nich. Nie wyobrażam sobie innego pisania. Nie potrafiłabym stworzyć ich w inny sposób.
Wioletta Leśków-Cyrulik. Fot. Archiwum własne Autorki |
"(...)Pewnie bym nie umiała stworzyć powieści obyczajowej, która pełniłaby funkcję balsamu dla duszy. „Sezon” to po prostu obraz pewnego fragmentu życia umiejscowionego w kontekście przeszłości, niełatwej i traumatyzującej, z wszelkimi tego konsekwencjami." Wioletta Leśków-Cyrulik
Twoi bohaterowie nie są łatwi, mają swój niepowtarzalny charakter. Miałaś z nimi konflikt, próbując narzucić im coś, czemu nie chcieli się podporządkować? I kto kogo prowadził – Ty ich, czy oni Ciebie?
Wioletta Leśków-Cyrulik: To prawda, są chyba dość skomplikowani, ale prawdopodobnie właśnie stąd wzięło się Twoje wrażenie, że to książka szczera. Nie pisałam „ku pokrzepieniu serc”, pewnie bym nie umiała stworzyć powieści obyczajowej, która pełniłaby funkcję balsamu dla duszy. „Sezon” to po prostu obraz pewnego fragmentu życia umiejscowionego w kontekście przeszłości, niełatwej i traumatyzującej, z wszelkimi tego konsekwencjami. Być może obraz pobudzający do pewnego rodzaju refleksji, również optymistycznej, choć niekoniecznie w sposób oczywisty. A jeśli chodzi o drugą część Twojego pytania – kto kogo prowadził w tej historii – prawdopodobnie oni mnie. Ja wiem, jak to brzmi, dziwnie lub nawet śmiesznie, a jednak tak właśnie jest, kiedy się podczas pisania zanurzy w historii, wejdzie w wykreowany świat, a potem przejmie perspektywę któregoś z bohaterów, tylko po to zresztą, by już po chwili przenieść się do głowy, do wnętrza następnej, i jeszcze następnej postaci. Co do konfliktów między nami – z reguły żyliśmy w zgodzie, choć przyznam, że niekiedy próbowali za bardzo wyrywać się na wolność i ujawniać zbyt wiele ze mnie, a wtedy musiałam reagować stanowczo, by powściągnąć te niepodległościowe ambicje, osadzić ich w ramach powieści, a zatem utworu z definicji fikcyjnego.
Doskonale wiem, o czym mówisz! Jako autor, z pokorą przyjęłam świadomość, że tak naprawdę to nie ja, ale bohaterowie prowadzą historię, którą ja tylko zapisuję swoim stylem i językiem. W swojej powieści dotykasz, Wiolu, trudnych tematów, a jednak robisz to w taki sposób, że czytelnik jest w stanie
to unieść, zrozumieć i w pewien sposób zaakceptować. Jednocześnie też nikogo
nie oceniasz i nie moralizujesz, zostawiając każdemu, kto sięgnie po „Sezon…”,
własną przestrzeń i ocenę.
Wioletta Leśków-Cyrulik: Kolejny raz dziękuję Ci za piękny komplement. Rzeczywiście kilka trudnych wątków pojawia się w mojej książce. Po pierwsze kontekstem wydarzeń jest gwałt, który przeżyła główna bohaterka kilka lat wcześniej. Sądzę, że właśnie to masz na myśli, mówiąc o „trudnym temacie”. Jednak dla mnie o wiele ważniejsze było w czasie pisania przyglądanie się śladom pozostawionym przez to dramatyczne wydarzenie, które nawiasem mówiąc, nie zostało przeze mnie bezpośrednio opisane. Przyglądanie się śladom, temu, jak przeszłość wpływa nie tylko na nią samą, ale również na ludzi, których spotyka ona na swojej drodze, nawet na tych, którzy nic o niej nie wiedzą, a mimo to dotykają ich skutki owego wydarzenia. To już nawet nie jest jak lawina, bo lawina wyrządza wielkie szkody, ale jej zejście trwa krótko, a potem zaczyna się odbudowa. Tego rodzaju trauma bardziej przypomina kręgi na wodzie, czyli fale powstałe po wrzuceniu do niej kamienia. Mimo że są to fale coraz mniej wyraźne, to jednak ich promień wydłuża się z każdym następnym kręgiem – i zagarnia w swój obręb coraz więcej, wpływa na wciąż nowych ludzi, na bieg kolejnych, bardzo już odległych w czasie wydarzeń. To drugi trudny motyw. Natomiast trzeci to nierealne oczekiwania otoczenia bohaterki, konkretnie jej pierwszego (i wieloletniego) partnera, że uda jej się traumę „przepracować” i żyć tak, jakby nic się nie wydarzyło, zapomnieć. Że skoro otrzymała tak wiele pocieszenia i wsparcia, to powinna szybko uporać się z problemem. Darek uosabia postawę często spotykaną w społeczeństwie. Tymczasem psychologowie twierdzą, że wsparcie w takich sytuacjach polega przede wszystkim na pozostawieniu osobie poszkodowanej przestrzeni do przeżycia własnego cierpienia, ponieważ to jedyna droga do zaakceptowania tego, co było, do uczuć z tym związanych, i w konsekwencji do dalszego życia z nimi – na tyle normalnie, na ile to tylko możliwe. W przeciwnym razie osobie poszkodowanej nie tylko nie uda się podnieść, ale jeszcze będzie rozdawać ciosy pomagającym, ponieważ zrodzi się w niej poczucie winy, że nie potrafi z pomocy skorzystać. Poczucie winy to frustracja, a ta rodzi agresję, stąd te ciosy. Jeden z bohaterów „Sezonu”, trochę z niewiedzy, trochę z egoizmu, daje głównej bohaterce taką przestrzeń i to właśnie od niego Agnieszka dostaje właściwe wsparcie. Mówiąc prosto i bez zbytniego zdradzania treści – on się zakochał i już :D. Dlatego chce ją taką, jaka jest, nie zamierza się nią opiekować, sprawować pieczy, czyli w sumie – tak też powiedziała jedna z czytelniczek – ubezwłasnowolniać. I tak naprawdę to ten trzeci element był dla mnie najważniejszy, ponieważ jest to szerszy, choć praktycznie nienagłaśniany, problem społeczny – wszechobecna presja na ofiary przemocy, narzucająca im wręcz obowiązek „przepracowania” traumy, motywujące artykuły w prasie kobiecej, bardzo optymistyczne, choć kompletnie nierealne, obrazki odbudowy życia w literaturze obyczajowej, mające podnieść na duchu ludzi, którzy tak naprawdę nigdy nie mieli z traumą do czynienia, co najwyżej ze zwyczajnymi problemami, jakich doświadcza każdy. Trauma to coś więcej, tu schemat „przepracuję i żyję jak gdyby nigdy nic” się nie sprawdza, jest krzywdzący dla ofiary. Przede wszystkim o tym jest „Sezon”, ale bez pouczania, bez moralizowania, bez psychologicznych analiz, to po prostu obraz kawałka życia – z przestrzenią na własną ocenę czytelnika, jak powiedziałaś. I z zakończeniem pozwalającym mieć nadzieję. A oprócz tego motyw miłości ojca i syna, syna i matki, trudnej miłości homoseksualnej i zalążek wątku, który rozwijam w kolejnej części, czyli historia Tomiego i jego byłej żony, Evy.
Fot. Mirella Wojacka |
Twoja bohaterka, Agnieszka, jest bardzo pozamykana. Naznaczona trudnym doświadczeniem z przeszłości, doskonale wkomponowuje się w chłodny klimat Islandii. Wtapia się w niego, wraz ze swoimi skomplikowanymi emocjami i w pewnej chwili staje się częścią tego miejsca. Celowy zabieg czy przypadek?
Wioletta Leśków-Cyrulik: Wybór Islandii na
miejsce akcji to nie przypadek. Niewielka wyspa na granicy dwóch wielkich
oceanów, częściowo położona za kołem podbiegunowym, chłodna, ale nie za bardzo,
o stosunkowo umiarkowanym klimacie, za to deszczowa i wietrzna, zimą prawie
cały czas ciemna, za to rozświetlana zorzą polarną. W pewnym sensie odizolowana
od świata, co jedni nazywają wyzwoleniem z zależności, zaś inni przeciwnie –
uwięzieniem. Prawie bezdrzewny ląd o praktycznie niedostępnym, niebezpiecznym
interiorze. Który zresztą odgrywa w powieści rolę – bohaterowie dość beztrosko,
a może desperacko, jeżdżą sobie po nim, jakby nie bali się, że zgubią drogę, że
nagle pośrodku niczego zepsuje im się samochód, a pomoc nie nadejdzie, bo poza
łącznością satelitarną brak jest zasięgu, że bez ostrzeżenia skończy się droga,
która jeszcze kilka dni temu istniała. Pokonują szutrowe lub kamieniste drogi
sezonowo dostępne i tak właśnie oznaczone. Pierwotny tytuł mojej książki
brzmiał zresztą zupełnie podobnie – Seasonally
available hearts. To było pierwsze, co mi się nasunęło, kiedy przeglądałam
zdjęcia z islandzkiego interioru, a na nich znaki z taką treścią: seasonally available road. Pomyślałam,
że właśnie ze względu na „pozamykanie” Agnieszki, o którym mówisz, idealnie pasowała
tu zamiana słowa „droga” na „serca”, ale wersja „Serca sezonowo dostępne”
raczej nie nadawała się na tytuł powieści, stąd „Sezon zamkniętych serc”, który
chyba też oddaje istotę rzeczy. Agnieszka, ze swoim pokiereszowanym,
choć powoli otwierającym się sercem, Darek z sercem, jak mu się wydaje,
otwartym, Jón
z „sercem na dłoni”, Kamil, zmuszony zamknąć własne serce na miłość, dwie
wyglądające na szczęśliwe pary: starsza, czyli Małgorzata i Michel, oraz
młodsza – Rinke i Hanna. Wszyscy oni stanowią w jakiś sposób ilustrację tytułu,
tylko że dla jednych sezon zamkniętych serc trwa tak długo, że już do niego
przywykli, inni desperacko starają się go zakończyć, a jeszcze inni dopiero w
niego wkraczają. Agnieszka i Islandia, z całą swoją symboliką, surowością,
oddaleniem, to w moim odczuciu jedno. Choć oczywiście prawdziwa Islandia jako
kraj jest miejscem fantastycznie otwartym na odmienność, na wielokulturowość.
Ale może, paradoksalnie, jest tak właśnie dlatego, że azylu poszukują w niej
podobni do bohaterki outsiderzy z całego świata, może z tego wynika ich
wzajemna akceptacja. Ktoś zresztą napisał o bohaterach „Sezonu”, że tworzą oni
w Vopnafjörður swoistą wieżę Babel. Tak właśnie jest, i nie ma w tym nic
dziwnego, jak na warunki islandzkie, wystarczy zajrzeć na strony instytucji
publicznych w poszczególnych miejscowościach, wioskach – one, oprócz
islandzkiego, są redagowane w kilku różnych językach: od angielskiego, przez
polski, niemiecki, po rosyjski, a nawet arabski.
Wioletta Leśków-Cyrulik, zupełnie nieznane nazwisko i tak ciekawy debiut. Cenię Cię, Wiolu, ogromnie, bo nie tylko napisałaś naprawdę dobrą książkę, ale jednocześnie zrobiłaś to sobą, szczerze, nie kopiując żadnego trendu i wchodząc w ten trudny wydawniczy świat z tym, co jest po prostu w Tobie.
Wioletta Leśków-Cyrulik: Kolejny raz dziękuję, Moniko, za Twoje słowa. Cieszę się, że tak myślisz o „Sezonie”, bo rzeczywiście starałam się pisać zgodnie z tym, co jest we mnie, nie wzorować się na nikim, ale jednocześnie nie mogę powiedzieć, bym jakoś celowo siliła się na oryginalność. Było dla mnie oczywiste, że nie powinnam pisać „jak ktoś”, bo ten ktoś już wydał swoje książki i czytelnicy już je przeczytali. Nie starałam się także wstrzelić w jakikolwiek popularny na rynku nurt, ponieważ, jak już powiedziałam, w momencie pisania nie myślałam o publikacji. Tu zapewne niejeden z czytelników uśmiechnie się z przekąsem, powie, że to niewiarygodne, bo jest tak wielu piszących i starających się o wydanie, jednak do mnie ta myśl przyszła dopiero wtedy, gdy rękopis przeleżał w szafie dwa lata, czyli w 2014 roku. Mniej więcej rok trwało przepisywanie go na komputerze, poprawianie, aż w końcu, w lutym 2015 roku wysłałam plik do pierwszego wydawcy, czyli do Zysk i S-ka, a potem również do innych oficyn, ale to już nie miało większego znaczenia, gdyż bardzo szybko pozytywnie odpowiedział właśnie ten wydawca. I dopiero wtedy założyłam konto na Facebooku, poznałam świat pisarek, autorek literatury obyczajowej, wcześniej znałam kilka blogów książkowych, bo sama od 2013 roku prowadziłam własny blog o slow life. Zatem nie miałam pojęcia, jak to funkcjonuje i co trzeba robić, jak pisać, żeby zaistnieć – oprócz tego, że trzeba pisać wystarczająco dobrze. Właśnie dlatego w ogóle nie wierzyłam, że ktokolwiek kiedykolwiek zechce opublikować moją książkę. Uważałam swoje pisanie za „takie tam” hobby, odskocznię, sposób na zrzucenie emocji na papier, co najwyżej za jakieś wprawki warsztatowe – to był 2010, 11 i 12 rok, a więc naprawdę dawno, kiedy ja zwyczajnie nie miałam czasu udzielać się na Facebooku, w blogosferze, nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, że można to robić, uważałam to za głęboką niszę, rozrywkę nielicznych, a kiedy po kilku latach zorientowałam się, jak to naprawdę wygląda, bardzo się zdziwiłam. Dlatego bardzo, bardzo się cieszę, że tak odbierasz moją książkę – jako rzecz osobną, niekoniecznie wpisującą się w jakiś trend.
Pisanie uzależnia. Dopowiesz historię Agnieszki i Janka? Osobiście czuję niedosyt, choć jako wymagający czytelnik bardzo szanuję autorów pozostawiających mi furtkę i niedopowiedzenie. Nie ukrywam jednak, że chciałabym powrócić do surowej Islandii…
Wioletta Leśków-Cyrulik: Nie ma większego komplementu dla autora książki niż usłyszeć, że czytelnik, zwłaszcza taki jak Ty, czyli doświadczony, wymagający i sam piszący, czuje niedosyt i chce więcej moich książek. Powiem Ci, że mnie także nie chce się opuszczać Islandii, poza tym czuję, że postacie drugoplanowe, które – jak ktoś ku mojej satysfakcji napisał – „wcale takie nie są”, domagają się więcej uwagi, niż ze względów kompozycyjnych mogłam im poświęcić w „Sezonie zamkniętych serc”. A zatem tak, powstaje nowa książka poświęcona moim uciekinierom (tak o wszystkich postaciach myślę, ponieważ każdy z nich przybył do Vopnafjörður, przed czymś uciakając, albo właśnie z niego ucieka), ich wewnętrznym motywacjom, dalszym losom. Trochę się u nich zmieniło, zapowiedź tych zmian znalazła się już w „Sezonie”, a nowa część opowiada właśnie o nich. Jeden z czytelników, to znaczy prowadzący spotkanie autorskie w Bibliotece Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy Adam Wierzbanowski, powiedział mi, że „Sezon” przypomina mu prozę skandynawską, nie tylko przez umiejscowienie akcji, ale głównie z powodu warstwy psychologicznej, a także obyczajowej. Trochę się przestraszyłam, ponieważ w czasie pisania, a także wcześniej, bardziej fascynowała mnie literatura Południa lub na temat Południa, Muratow, Iwaszkiewicz, także dwudziestowieczna powieść północnoamerykańska, natomiast współczesna proza skandynawska majaczyła mi gdzieś na horyzoncie, ale zbytnio się w nią nie zagłębiałam. A tu niespodzianka, okazuje się, że pisząc własną książkę, weszłam w zupełnie inny klimat niż ten panujący w moich ówczesnych lekturach. Kiedy mi to powiedział, od razu rzuciłam się do czytania, żeby sprawdzić, w czym rzecz. I pomyślałam, że coś w tym jest, klimat literatury skandynawskiej bardzo mi odpowiada, to chłodne spojrzenie na psychologię postaci, bez zbyt narzucającego się wykładania motywów ich działań, bez oceniania ich, po prostu przedstawianie sytuacji i pozostawienie czytelnikowi pola do własnych refleksji. To chyba chłodny styl pisania, pewnie także dlatego, gdy wybierałam miejsce akcji, padło na Islandię, z jej wiatrem, księżycowym krajobrazem, zimnym oceanem i czarnymi, skalistymi plażami. Powstająca obecnie książka zachowuje ten surowy klimat, więc myślę, że gdyby została opublikowana, spełniłaby Twoje oczekiwania, przynajmniej pod tym względem :).
My Slow Nice Life to Twój blog, gdzie naprawdę nie ma pośpiechu. Lubię tam odpoczywać. Prowadzisz go z charakterystyczną dla Ciebie subtelnością i tą błyskotliwością, która jest w Tobie. Magia liter… jest dla mnie terapią, której potrzebuję, aby się wyciszyć i nie zwariować w tym pędzie, jaki narzuca współczesny świat. Czym jest dla Ciebie My Slow Nice Life?
Wioletta Leśków-Cyrulik: Kolejny raz dziękuję Ci za tak miłe słowa. Blog powstał, kiedy urodziłam moje trzecie dziecko, które, po etapie kolki niemowlęcej, okazało się bardzo spokojne i pogodne, niewymagające ciągłego noszenia na rękach, w dodatku starsze rodzeństwo chętnie się z nim bawiło. Paradoksalnie miałam o wiele więcej czasu niż przed zajściem w ciążę, kiedy naprawdę dużo pracowałam i ogólnie żyłam w sporym stresie. A potem nagle rozkosz bezstresowego życia rodzinnego, kojący widok z okna, leżak na tarasie, lektura, dziecko śpiące w wózku… Nie do przecenienia dla kogoś, kto przez wiele lat żył w napięciu, w pędzie i w pewnej chwili zwyczajnie się wypalił. Już w niecałe dwa miesiące po narodzinach córki zaczęłam się zastanawiać, co jeszcze mogłabym przyjemnego dla siebie zrobić, co sprawiłoby, że miałabym poczucie spełnienia, przynajmniej w tym momencie. No i wymyśliłam blog. Ale wiesz, to był czas szczególny, bo kiedy pracujesz, to po urodzeniu dziecka masz prawo do zasiłku macierzyńskiego, więc ja naprawdę znalazłam się nagle na bardzo długich wakacjach, nie musiałam zarabiać, mogłam skoncentrować się na przyjemnościach płynących z mojego nowego życia. To był najprzyjemniejszy okres w czasie tych trzech i pół roku prowadzenia bloga. Ale w pewnym momencie się skończył i trzeba było zacząć pracować zarobkowo, dziecko podrosło na tyle, że także wymagało już więcej uwagi, a więc czas na pisanie bloga gwałtownie się skurczył. Do tego doszły obowiązki związane z promocją książki, bardzo przyjemne i uskrzydlające, ale jednak pochłaniające czas. Minęło kilka lat, a po moim powolnym i bezstresowym życiu w zasadzie nie pozostał już nawet ślad. Jednak bardzo się staram, żeby mimo wszystko znaleźć go trochę dla siebie – właśnie na blogu, ponieważ mam do niego ogromny sentyment. Przy okazji chciałabym podziękować Tobie, a także wszystkim Czytelnikom, którzy z czasem stali się moimi blogowymi przyjaciółmi, za to, że wciąż, mimo rzadszych wpisów, pojawiają się u mnie, komentują, wspierają mnie, piszą mejle. Dziękuję Wam bardzo :).
"Kreując postać literacką, nie możesz tak do końca wyjść z własnej skóry, porzucić swojego sposobu myślenia, odseparować od siebie.". Wioletta Leśków-Cyrulik
Czy charakterologicznie masz coś wspólnego z Agnieszką? Jaka jest Wioletta Leśków-Cyrulik?
Wioletta Leśków-Cyrulik: Pewnie mam, podobnie jak z pozostałymi bohaterami, ponieważ kreując postać literacką, nie możesz tak do końca wyjść z własnej skóry, porzucić swojego sposobu myślenia, odseparować od siebie. Można oczywiście obserwować ludzi, podsłuchiwać, co mówią, jakie wykonują gesty, jak motywują swoje działania, jak się zachowują, reagują w różnych sytuacjach. Ale tak naprawdę, gdzieś na najgłębszym poziomie, w każdej postaci zapisuje się siebie, ponieważ poczynione na zewnątrz obserwacje, zanim znajdą się w książce, zostają przefiltrowane przez sposób myślenia, przez wyobraźnię, wrażliwość osoby piszącej. Nie mówiąc już o takich detalach, jak to, że jedna bohaterka nie lubi zgrzytu stalowych łyżek o dno stalowych garnków, druga pasjami wypieka szarlotki, trzecia wzdycha do sukienki w kwiaty i to wszystko ja, a czterej bohaterowie męscy to nikt inny, jak mój mąż, pocięty na paseczki wplecione pomiędzy moje wyobrażenia na temat idealnego mężczyzny, czyli tego, w jaki sposób taki ideał przyrządza kawę, jak prowadzi samochód i czyści szybę ściereczką z mikrofibry – zatem znów w pewnym sensie ja. Tak chyba jest w każdej książce, nawet jeśli postać wydaje się być przeciwieństwem autora. Poza tym już po wydaniu powieści dotarło do mnie, że przecież oni wszyscy piją kawę z wielkich białych filiżanek! :D Kto bywa na moim blogu, ten już wie – spore białe filiżanki to jedno z moich spełnionych marzeń, jeden z drobnych elementów mających na celu umilanie życia :D. A wracając do tematu – wielu spośród tych, którzy czytali „Sezon” i mnie znają, mówi, że przypominam Agnieszkę.
Nie mogę nie zapytać o Lublin, który pojawia się w „Sezonie zamkniętych serc”! :D Dlaczego to miejsce i czy w jakiś sposób jest dla Ciebie szczególne?
Wioletta Leśków-Cyrulik: W Lublinie spędziłam kiedyś kilka niezapomnianych dni. Miałam wtedy dziewiętnaście lat i znalazłam się w tym mieście zupełnie niespodziewanie. Czuję w związku z tym ogromny sentyment, chciałam, żeby Małgorzata, matka Jóna, pochodziła właśnie stamtąd.
Jak wyglądają święta Bożego Narodzenia w Waszym domu? I co chciałabyś znaleźć w tym roku pod choinką?
Wioletta Leśków-Cyrulik: Od kilku lat Boże Narodzenie w naszym domu wygląda zupełnie inaczej niż przed urodzeniem najmłodszego dziecka, kiedy to, jako instruktorka teatru szkolnego, poza zwykłymi obowiązkami nauczycielki i wychowawczyni, już od września przygotowywałam spektakl bożonarodzeniowy. Atmosfera związana z kolędami, szykowaniem szopki, te wszystkie diabły, anioły, zły Herod, dobrzy trzej królowie, klimatyczna muzyka do przedstawienia, nagłośnienie… Kiedy nadchodził grudzień, stres i pośpiech sięgały już apogeum, bo początek tego miesiąca to czas wszystkich konkursów, dużych i małych, także wyjazdowych, a tu koniec semestru, wywiadówki, konferencje, załatwianie spraw, również finansowych, związanych z wyjazdami, kostiumy, do tego aktorzy chorują, bo poszli na sanki i się przemoczyli… Uwielbiałam to, teatr z dziećmi jest naprawdę fantastyczną sprawą, to wzruszenie podczas premiery, dosłownie dreszcze. Ale druga strona medalu to zmęczenie i totalny brak czasu na cokolwiek, także na własną rodzinę. I tak u nas na święta był kupny makowiec z przeceny, kawałek piernika dorwany w Wigilię w piekarni razem z chlebem, ulepione przez mojego tatę pierogi. Do tego smażona na ostatnią chwilę ryba, jakaś szybka i z gotowych składników sałatka, zero świątecznych porządków. Pomimo to, a może właśnie dlatego – święta wspaniałe, bo przeżyte ze świadomością, że brak tych wszystkich tradycyjnych atrybutów nie jest w stanie zabić ich ducha. Ale to było dawno, natomiast ta świadomość została w nas do dziś, kiedy już od kilku lat mamy czas na spokojne, rozłożone na cały Adwent, przygotowania do świąt, na wielokrotne pieczenie pierniczków, lepienie uszek (pierogi wciąż lepi mój tata!), gotowanie kapusty z grzybami i budowanie chatki z piernika. A także na zaplanowanie i przygotowanie z wyprzedzeniem świątecznego obiadu. Obecnie wrzesień nie kojarzy mi się z wyborem scenariusza jasełek, tylko z szelestem żółknących liści, zatem już od połowy listopada wyczekuję początku Adwentu, aby zacząć powoli wprowadzać się atmosferę Bożego Narodzenia. Aha, i w żadnym razie jakoś specjalnie, świątecznie nie sprzątamy! Poprzestajemy na zwykłych, takich jak co tydzień, porządkach. Te generalne odkładamy na jakieś mniej nastrojowe miesiące.
Korzystając z okazji, że jesteśmy przy temacie świąt, pozwolisz, Moniko, że złożę Tobie i Twoim Czytelnikom gorące, płynące z jak najbardziej otwartego serca, życzenia – niech Światło, które symbolicznie rodzi się w betlejemskiej stajence raz do roku, nigdy w Was nie gaśnie, niech, pomimo tak trudnych czasów, pozwala zachować wiarę w dobro, w człowieka, w siebie. Dobrych świąt! A co bym chciała znaleźć pod choinką? Z marzeń nierealnych – prawdziwy automatyczny, czyli sam mielący, spieniający i czyszczący się ekspres do kawy :D. Żartuję, świetnie radzę sobie bez niego. A z realnych – książki, ich nigdy nie wydaje mi się zbyt wiele. Jeśli natomiast chodzi o marzenia górnolotne – niech zapanuje spokój. Stale myślę też o dzieciach, na których ratowanie życia za granicą muszą zbierać fundacje i zrozpaczeni rodzice, ponieważ brakuje dla nich pieniędzy, najwidoczniej bardziej potrzebnych u nas gdzie indziej. To trudna świadomość. Ale zawsze można podzielić świąteczne zakupy przez dwa i resztę wrzucić do wirtualnej skarbonki na Siepomaga.pl lub gdziekolwiek indziej. Nasze święta i tak się odbędą, i z całą pewnością będą przez to jeszcze piękniejsze. Mówię zupełnie poważnie.
„Agnieszka pozwoliła się ponieść wydarzeniom, choć była trochę zażenowana w obliczu tego, jak bardzo kiczowate jest zakończenie jej ucieczki „na koniec świata”. Pomyślała jednak, że to, co żenująco ckliwe w książkach, w prawdziwym życiu stanowi o szczęściu i spełnieniu. A ona czuła się naprawdę szczęśliwa.”.
Czy w tym miejscu i momencie swojego życia, w jakim jesteś w tej chwili, czujesz się, Wiolu, szczęśliwa i spełniona?
Wioletta Leśków-Cyrulik: Tak, myślę, że mogę tak powiedzieć. Przy czym mam świadomość, że dziś zupełnie inaczej rozumiem szczęście i poczucie spełnienia niż na przykład dwadzieścia lat temu. Ale to chyba naturalne, ponieważ z wiekiem nabywa się wiedzy, że nie ma czegoś takiego jak szczęście absolutne, na każdym polu, w każdym najdrobniejszym fragmencie życia, że warto pielęgnować w sobie poczucie harmonii pomimo różnych zgrzytów i nieprzyjemności szczęście zakłócających. Gdyby nie one, nie byłoby widać różnicy pomiędzy tym, co przynosi radość, a tym, co wręcz przeciwnie. Na tym właśnie polega harmonia – to równowaga różnych elementów. A jeśli chodzi o Agnieszkę, ona w kolejnej książce (o roboczym tytule „Długo i szczęśliwie”) bardzo dobrze zdaje sobie z tego sprawę i jest szczęśliwa, mimo że coś uporczywie próbuje w niej to poczucie zgnieść, zakłócić. Myślę, że to takie realne szczęście – ja je nazywam „szczęściem pomimo”. I nie, nie jest to w żadnym wypadku ersatz.
Wiolu, bardzo dziękuję Ci za rozmowę i za to, że znalazłaś w tych zabieganych, przedświątecznych dniach czas na spokojne wypicie ze mną piernikowej kawy na Literackiej Kanapie :D . Życzę Ci, aby ta przygoda z Życiem, które zaskakuje, zaprowadziła Cię tam, gdzie Twoje skrzydła będą zawsze wysoko podniesione, i gdzie będziesz potrafiła odnaleźć w sobie spokój i właściwe słowa, które Cię poprowadzą w kolejnej historii, z zadziwiającą surowym pięknem Islandią w tle :D.
Monika A. Oleksa
Wioletta Leśków-Cyrulik, zupełnie nieznane nazwisko i tak ciekawy debiut. Cenię Cię, Wiolu, ogromnie, bo nie tylko napisałaś naprawdę dobrą książkę, ale jednocześnie zrobiłaś to sobą, szczerze, nie kopiując żadnego trendu i wchodząc w ten trudny wydawniczy świat z tym, co jest po prostu w Tobie.
Wioletta Leśków-Cyrulik: Kolejny raz dziękuję, Moniko, za Twoje słowa. Cieszę się, że tak myślisz o „Sezonie”, bo rzeczywiście starałam się pisać zgodnie z tym, co jest we mnie, nie wzorować się na nikim, ale jednocześnie nie mogę powiedzieć, bym jakoś celowo siliła się na oryginalność. Było dla mnie oczywiste, że nie powinnam pisać „jak ktoś”, bo ten ktoś już wydał swoje książki i czytelnicy już je przeczytali. Nie starałam się także wstrzelić w jakikolwiek popularny na rynku nurt, ponieważ, jak już powiedziałam, w momencie pisania nie myślałam o publikacji. Tu zapewne niejeden z czytelników uśmiechnie się z przekąsem, powie, że to niewiarygodne, bo jest tak wielu piszących i starających się o wydanie, jednak do mnie ta myśl przyszła dopiero wtedy, gdy rękopis przeleżał w szafie dwa lata, czyli w 2014 roku. Mniej więcej rok trwało przepisywanie go na komputerze, poprawianie, aż w końcu, w lutym 2015 roku wysłałam plik do pierwszego wydawcy, czyli do Zysk i S-ka, a potem również do innych oficyn, ale to już nie miało większego znaczenia, gdyż bardzo szybko pozytywnie odpowiedział właśnie ten wydawca. I dopiero wtedy założyłam konto na Facebooku, poznałam świat pisarek, autorek literatury obyczajowej, wcześniej znałam kilka blogów książkowych, bo sama od 2013 roku prowadziłam własny blog o slow life. Zatem nie miałam pojęcia, jak to funkcjonuje i co trzeba robić, jak pisać, żeby zaistnieć – oprócz tego, że trzeba pisać wystarczająco dobrze. Właśnie dlatego w ogóle nie wierzyłam, że ktokolwiek kiedykolwiek zechce opublikować moją książkę. Uważałam swoje pisanie za „takie tam” hobby, odskocznię, sposób na zrzucenie emocji na papier, co najwyżej za jakieś wprawki warsztatowe – to był 2010, 11 i 12 rok, a więc naprawdę dawno, kiedy ja zwyczajnie nie miałam czasu udzielać się na Facebooku, w blogosferze, nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, że można to robić, uważałam to za głęboką niszę, rozrywkę nielicznych, a kiedy po kilku latach zorientowałam się, jak to naprawdę wygląda, bardzo się zdziwiłam. Dlatego bardzo, bardzo się cieszę, że tak odbierasz moją książkę – jako rzecz osobną, niekoniecznie wpisującą się w jakiś trend.
Fot. Marcin Piotr Oleksa |
Pisanie uzależnia. Dopowiesz historię Agnieszki i Janka? Osobiście czuję niedosyt, choć jako wymagający czytelnik bardzo szanuję autorów pozostawiających mi furtkę i niedopowiedzenie. Nie ukrywam jednak, że chciałabym powrócić do surowej Islandii…
Wioletta Leśków-Cyrulik: Nie ma większego komplementu dla autora książki niż usłyszeć, że czytelnik, zwłaszcza taki jak Ty, czyli doświadczony, wymagający i sam piszący, czuje niedosyt i chce więcej moich książek. Powiem Ci, że mnie także nie chce się opuszczać Islandii, poza tym czuję, że postacie drugoplanowe, które – jak ktoś ku mojej satysfakcji napisał – „wcale takie nie są”, domagają się więcej uwagi, niż ze względów kompozycyjnych mogłam im poświęcić w „Sezonie zamkniętych serc”. A zatem tak, powstaje nowa książka poświęcona moim uciekinierom (tak o wszystkich postaciach myślę, ponieważ każdy z nich przybył do Vopnafjörður, przed czymś uciakając, albo właśnie z niego ucieka), ich wewnętrznym motywacjom, dalszym losom. Trochę się u nich zmieniło, zapowiedź tych zmian znalazła się już w „Sezonie”, a nowa część opowiada właśnie o nich. Jeden z czytelników, to znaczy prowadzący spotkanie autorskie w Bibliotece Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy Adam Wierzbanowski, powiedział mi, że „Sezon” przypomina mu prozę skandynawską, nie tylko przez umiejscowienie akcji, ale głównie z powodu warstwy psychologicznej, a także obyczajowej. Trochę się przestraszyłam, ponieważ w czasie pisania, a także wcześniej, bardziej fascynowała mnie literatura Południa lub na temat Południa, Muratow, Iwaszkiewicz, także dwudziestowieczna powieść północnoamerykańska, natomiast współczesna proza skandynawska majaczyła mi gdzieś na horyzoncie, ale zbytnio się w nią nie zagłębiałam. A tu niespodzianka, okazuje się, że pisząc własną książkę, weszłam w zupełnie inny klimat niż ten panujący w moich ówczesnych lekturach. Kiedy mi to powiedział, od razu rzuciłam się do czytania, żeby sprawdzić, w czym rzecz. I pomyślałam, że coś w tym jest, klimat literatury skandynawskiej bardzo mi odpowiada, to chłodne spojrzenie na psychologię postaci, bez zbyt narzucającego się wykładania motywów ich działań, bez oceniania ich, po prostu przedstawianie sytuacji i pozostawienie czytelnikowi pola do własnych refleksji. To chyba chłodny styl pisania, pewnie także dlatego, gdy wybierałam miejsce akcji, padło na Islandię, z jej wiatrem, księżycowym krajobrazem, zimnym oceanem i czarnymi, skalistymi plażami. Powstająca obecnie książka zachowuje ten surowy klimat, więc myślę, że gdyby została opublikowana, spełniłaby Twoje oczekiwania, przynajmniej pod tym względem :).
My Slow Nice Life to Twój blog, gdzie naprawdę nie ma pośpiechu. Lubię tam odpoczywać. Prowadzisz go z charakterystyczną dla Ciebie subtelnością i tą błyskotliwością, która jest w Tobie. Magia liter… jest dla mnie terapią, której potrzebuję, aby się wyciszyć i nie zwariować w tym pędzie, jaki narzuca współczesny świat. Czym jest dla Ciebie My Slow Nice Life?
Wioletta Leśków-Cyrulik: Kolejny raz dziękuję Ci za tak miłe słowa. Blog powstał, kiedy urodziłam moje trzecie dziecko, które, po etapie kolki niemowlęcej, okazało się bardzo spokojne i pogodne, niewymagające ciągłego noszenia na rękach, w dodatku starsze rodzeństwo chętnie się z nim bawiło. Paradoksalnie miałam o wiele więcej czasu niż przed zajściem w ciążę, kiedy naprawdę dużo pracowałam i ogólnie żyłam w sporym stresie. A potem nagle rozkosz bezstresowego życia rodzinnego, kojący widok z okna, leżak na tarasie, lektura, dziecko śpiące w wózku… Nie do przecenienia dla kogoś, kto przez wiele lat żył w napięciu, w pędzie i w pewnej chwili zwyczajnie się wypalił. Już w niecałe dwa miesiące po narodzinach córki zaczęłam się zastanawiać, co jeszcze mogłabym przyjemnego dla siebie zrobić, co sprawiłoby, że miałabym poczucie spełnienia, przynajmniej w tym momencie. No i wymyśliłam blog. Ale wiesz, to był czas szczególny, bo kiedy pracujesz, to po urodzeniu dziecka masz prawo do zasiłku macierzyńskiego, więc ja naprawdę znalazłam się nagle na bardzo długich wakacjach, nie musiałam zarabiać, mogłam skoncentrować się na przyjemnościach płynących z mojego nowego życia. To był najprzyjemniejszy okres w czasie tych trzech i pół roku prowadzenia bloga. Ale w pewnym momencie się skończył i trzeba było zacząć pracować zarobkowo, dziecko podrosło na tyle, że także wymagało już więcej uwagi, a więc czas na pisanie bloga gwałtownie się skurczył. Do tego doszły obowiązki związane z promocją książki, bardzo przyjemne i uskrzydlające, ale jednak pochłaniające czas. Minęło kilka lat, a po moim powolnym i bezstresowym życiu w zasadzie nie pozostał już nawet ślad. Jednak bardzo się staram, żeby mimo wszystko znaleźć go trochę dla siebie – właśnie na blogu, ponieważ mam do niego ogromny sentyment. Przy okazji chciałabym podziękować Tobie, a także wszystkim Czytelnikom, którzy z czasem stali się moimi blogowymi przyjaciółmi, za to, że wciąż, mimo rzadszych wpisów, pojawiają się u mnie, komentują, wspierają mnie, piszą mejle. Dziękuję Wam bardzo :).
"Kreując postać literacką, nie możesz tak do końca wyjść z własnej skóry, porzucić swojego sposobu myślenia, odseparować od siebie.". Wioletta Leśków-Cyrulik
Czy charakterologicznie masz coś wspólnego z Agnieszką? Jaka jest Wioletta Leśków-Cyrulik?
Wioletta Leśków-Cyrulik: Pewnie mam, podobnie jak z pozostałymi bohaterami, ponieważ kreując postać literacką, nie możesz tak do końca wyjść z własnej skóry, porzucić swojego sposobu myślenia, odseparować od siebie. Można oczywiście obserwować ludzi, podsłuchiwać, co mówią, jakie wykonują gesty, jak motywują swoje działania, jak się zachowują, reagują w różnych sytuacjach. Ale tak naprawdę, gdzieś na najgłębszym poziomie, w każdej postaci zapisuje się siebie, ponieważ poczynione na zewnątrz obserwacje, zanim znajdą się w książce, zostają przefiltrowane przez sposób myślenia, przez wyobraźnię, wrażliwość osoby piszącej. Nie mówiąc już o takich detalach, jak to, że jedna bohaterka nie lubi zgrzytu stalowych łyżek o dno stalowych garnków, druga pasjami wypieka szarlotki, trzecia wzdycha do sukienki w kwiaty i to wszystko ja, a czterej bohaterowie męscy to nikt inny, jak mój mąż, pocięty na paseczki wplecione pomiędzy moje wyobrażenia na temat idealnego mężczyzny, czyli tego, w jaki sposób taki ideał przyrządza kawę, jak prowadzi samochód i czyści szybę ściereczką z mikrofibry – zatem znów w pewnym sensie ja. Tak chyba jest w każdej książce, nawet jeśli postać wydaje się być przeciwieństwem autora. Poza tym już po wydaniu powieści dotarło do mnie, że przecież oni wszyscy piją kawę z wielkich białych filiżanek! :D Kto bywa na moim blogu, ten już wie – spore białe filiżanki to jedno z moich spełnionych marzeń, jeden z drobnych elementów mających na celu umilanie życia :D. A wracając do tematu – wielu spośród tych, którzy czytali „Sezon” i mnie znają, mówi, że przypominam Agnieszkę.
Nie mogę nie zapytać o Lublin, który pojawia się w „Sezonie zamkniętych serc”! :D Dlaczego to miejsce i czy w jakiś sposób jest dla Ciebie szczególne?
Wioletta Leśków-Cyrulik: W Lublinie spędziłam kiedyś kilka niezapomnianych dni. Miałam wtedy dziewiętnaście lat i znalazłam się w tym mieście zupełnie niespodziewanie. Czuję w związku z tym ogromny sentyment, chciałam, żeby Małgorzata, matka Jóna, pochodziła właśnie stamtąd.
Fot. Rafał Kłujszo |
Jak wyglądają święta Bożego Narodzenia w Waszym domu? I co chciałabyś znaleźć w tym roku pod choinką?
Wioletta Leśków-Cyrulik: Od kilku lat Boże Narodzenie w naszym domu wygląda zupełnie inaczej niż przed urodzeniem najmłodszego dziecka, kiedy to, jako instruktorka teatru szkolnego, poza zwykłymi obowiązkami nauczycielki i wychowawczyni, już od września przygotowywałam spektakl bożonarodzeniowy. Atmosfera związana z kolędami, szykowaniem szopki, te wszystkie diabły, anioły, zły Herod, dobrzy trzej królowie, klimatyczna muzyka do przedstawienia, nagłośnienie… Kiedy nadchodził grudzień, stres i pośpiech sięgały już apogeum, bo początek tego miesiąca to czas wszystkich konkursów, dużych i małych, także wyjazdowych, a tu koniec semestru, wywiadówki, konferencje, załatwianie spraw, również finansowych, związanych z wyjazdami, kostiumy, do tego aktorzy chorują, bo poszli na sanki i się przemoczyli… Uwielbiałam to, teatr z dziećmi jest naprawdę fantastyczną sprawą, to wzruszenie podczas premiery, dosłownie dreszcze. Ale druga strona medalu to zmęczenie i totalny brak czasu na cokolwiek, także na własną rodzinę. I tak u nas na święta był kupny makowiec z przeceny, kawałek piernika dorwany w Wigilię w piekarni razem z chlebem, ulepione przez mojego tatę pierogi. Do tego smażona na ostatnią chwilę ryba, jakaś szybka i z gotowych składników sałatka, zero świątecznych porządków. Pomimo to, a może właśnie dlatego – święta wspaniałe, bo przeżyte ze świadomością, że brak tych wszystkich tradycyjnych atrybutów nie jest w stanie zabić ich ducha. Ale to było dawno, natomiast ta świadomość została w nas do dziś, kiedy już od kilku lat mamy czas na spokojne, rozłożone na cały Adwent, przygotowania do świąt, na wielokrotne pieczenie pierniczków, lepienie uszek (pierogi wciąż lepi mój tata!), gotowanie kapusty z grzybami i budowanie chatki z piernika. A także na zaplanowanie i przygotowanie z wyprzedzeniem świątecznego obiadu. Obecnie wrzesień nie kojarzy mi się z wyborem scenariusza jasełek, tylko z szelestem żółknących liści, zatem już od połowy listopada wyczekuję początku Adwentu, aby zacząć powoli wprowadzać się atmosferę Bożego Narodzenia. Aha, i w żadnym razie jakoś specjalnie, świątecznie nie sprzątamy! Poprzestajemy na zwykłych, takich jak co tydzień, porządkach. Te generalne odkładamy na jakieś mniej nastrojowe miesiące.
Korzystając z okazji, że jesteśmy przy temacie świąt, pozwolisz, Moniko, że złożę Tobie i Twoim Czytelnikom gorące, płynące z jak najbardziej otwartego serca, życzenia – niech Światło, które symbolicznie rodzi się w betlejemskiej stajence raz do roku, nigdy w Was nie gaśnie, niech, pomimo tak trudnych czasów, pozwala zachować wiarę w dobro, w człowieka, w siebie. Dobrych świąt! A co bym chciała znaleźć pod choinką? Z marzeń nierealnych – prawdziwy automatyczny, czyli sam mielący, spieniający i czyszczący się ekspres do kawy :D. Żartuję, świetnie radzę sobie bez niego. A z realnych – książki, ich nigdy nie wydaje mi się zbyt wiele. Jeśli natomiast chodzi o marzenia górnolotne – niech zapanuje spokój. Stale myślę też o dzieciach, na których ratowanie życia za granicą muszą zbierać fundacje i zrozpaczeni rodzice, ponieważ brakuje dla nich pieniędzy, najwidoczniej bardziej potrzebnych u nas gdzie indziej. To trudna świadomość. Ale zawsze można podzielić świąteczne zakupy przez dwa i resztę wrzucić do wirtualnej skarbonki na Siepomaga.pl lub gdziekolwiek indziej. Nasze święta i tak się odbędą, i z całą pewnością będą przez to jeszcze piękniejsze. Mówię zupełnie poważnie.
Fot. Edyta Kurłowicz |
„Agnieszka pozwoliła się ponieść wydarzeniom, choć była trochę zażenowana w obliczu tego, jak bardzo kiczowate jest zakończenie jej ucieczki „na koniec świata”. Pomyślała jednak, że to, co żenująco ckliwe w książkach, w prawdziwym życiu stanowi o szczęściu i spełnieniu. A ona czuła się naprawdę szczęśliwa.”.
Czy w tym miejscu i momencie swojego życia, w jakim jesteś w tej chwili, czujesz się, Wiolu, szczęśliwa i spełniona?
Wioletta Leśków-Cyrulik: Tak, myślę, że mogę tak powiedzieć. Przy czym mam świadomość, że dziś zupełnie inaczej rozumiem szczęście i poczucie spełnienia niż na przykład dwadzieścia lat temu. Ale to chyba naturalne, ponieważ z wiekiem nabywa się wiedzy, że nie ma czegoś takiego jak szczęście absolutne, na każdym polu, w każdym najdrobniejszym fragmencie życia, że warto pielęgnować w sobie poczucie harmonii pomimo różnych zgrzytów i nieprzyjemności szczęście zakłócających. Gdyby nie one, nie byłoby widać różnicy pomiędzy tym, co przynosi radość, a tym, co wręcz przeciwnie. Na tym właśnie polega harmonia – to równowaga różnych elementów. A jeśli chodzi o Agnieszkę, ona w kolejnej książce (o roboczym tytule „Długo i szczęśliwie”) bardzo dobrze zdaje sobie z tego sprawę i jest szczęśliwa, mimo że coś uporczywie próbuje w niej to poczucie zgnieść, zakłócić. Myślę, że to takie realne szczęście – ja je nazywam „szczęściem pomimo”. I nie, nie jest to w żadnym wypadku ersatz.
Wiolu, bardzo dziękuję Ci za rozmowę i za to, że znalazłaś w tych zabieganych, przedświątecznych dniach czas na spokojne wypicie ze mną piernikowej kawy na Literackiej Kanapie :D . Życzę Ci, aby ta przygoda z Życiem, które zaskakuje, zaprowadziła Cię tam, gdzie Twoje skrzydła będą zawsze wysoko podniesione, i gdzie będziesz potrafiła odnaleźć w sobie spokój i właściwe słowa, które Cię poprowadzą w kolejnej historii, z zadziwiającą surowym pięknem Islandią w tle :D.
Monika A. Oleksa
Fot. Marcin Piotr Oleksa |
\
J
Z prawdziwą przyjemnością przycupnęłam i przysłuchuję się Waszej rozmowie, moje Drogie Autorki:) Dziękuję za refleksje, także przedświąteczne... Życzę Wam i Waszym rodzinom dużo ciepłej, rodzinnej atmosfery, chwili zatrzymania dla siebie i pasjonującej lektury. Jeszcze raz gratuluję Wam książek. I życzę mnóstwa energii i weny twórczej w procesie pisania kolejnych:) Serdecznie pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńDziękuję, Olu, że nam towarzyszyłaś :) I dziękuję Tobie, Moniko, za zaproszenie do rozmowy przy piernikowej kawie :) Raz jeszcze ślę ciepłe myśli i życzenia :))) Wspaniałych Świąt!
UsuńW ten leniwy świąteczny poranek, przeczytałam - rozmowę pijąc nieśpiesznie kawę. Książki jeszcze nie czytałam, ale myślę, że to nadrobię. Gratuluje Autorce i obu Wam życzę Spokojnych i trochę leniwych Świąt.
OdpowiedzUsuńSerdecznie dziękuję!
Usuń